Wygłoszone na otwarciu Kongresu 15 sierpnia 1910 r. w Waszyngtonie.
Kraju wolności, kraju przyszłości, pozdrawiam cię! Kraju, o którym marzyło i dziś jeszcze marzy wielu cierpiących i niewinnie prześladowanych, pozdrawiam cię! Kraju ludzi należących nie do tego czy innego ludu albo kościoła, ale do wszystkich swoich zacnych synów, kłaniam się tobie i jestem szczęśliwy, że los pozwolił mi cię zobaczyć i choć przez pewien czas pooddychać twoim wolnym, zmonopolizowanym przez nikogo powietrzem.
Cześć wam, Stany Zjednoczone, najsilniejszy przedstawicielu nowego świata. My, synowie dawnego i podeszłego kontynentu, przybyliśmy do ciebie jako goście; ale to nie ciekawska turystyka zaciągnęła nas na statek, to nie nadzieja na jakiś zysk handlowy gnała nas ku twoim brzegom; przybyliśmy do ciebie, aby dać ci nowe uczucie i nową ideę, przybyliśmy, aby dać nową śmiałość tym, z którymi dzielimy ideę i ideały, którzy do tej pory pracowali wśród was i których słowa o jakimś nowym ludzie zdawały wam się może zbyt baśniowymi. Część tego ludu, o wymieszanym pochodzeniu, lecz zjednoczonego językiem i sercem, stoi dziś przed wami realnie i na żywo. Obejrzyjcie nas, posłuchajcie nas i przekonajcie się, że nie jesteśmy z bajki. Należymy do różnych rodów, jednak czujemy się pobratymcami, bo rozumiemy się jak pobratymcy zupełnie nie mający potrzeby poniżania się nawzajem czy wymagający, by pozostali bełkotali w obcym języku. Mamy nadzieję, że dzięki naszej pracy wcześniej czy później cały świat upodobni się do nas i stanie jednym wielkim rodem ludzkim, złożonym z rozmaitych rodzin, wewnętrznie podzielonych według języków i obyczajów, ale na zewnątrz mających wspólny język i obyczaje. Do tej naszej pracy, która ma na celu tworzenie krok po kroku zjednoczonej, przeto wzmocnionej i duchowo wywyższonej ludzkości, zapraszamy was teraz, synowie Stanów Zjednoczonych. I oczekujemy, że nasze wołanie nie pozostanie próżnym, ale wkrótce odbije się echem we wszystkich zakątkach waszego kraju i po całym waszym kontynencie.
Jedynie bardzo niewielu z nas mogło przybyć do waszego kraju, ponieważ my, esperantyści, nie jesteśmy ludźmi bogatymi; po trwającym kongresie nie możemy zatem oczekiwać ważnych decyzji, które miałyby znaczenie dla całej wspólnoty esperanckiej. Przybyliśmy do was, Amerykanie, by przede wszystkim spędzić w waszym gronie i przed waszymi oczami tydzień naszego esperanckiego życia, by pokazać wam choć mały fragment tego życia, by przynieść wam ziarno; i mamy nadzieję, że po naszym wyjeździe ziarno to mocno zakiełkuje i urośnie, a w waszym kraju sprawa nasza niebawem mieć będzie swoich najgorliwszych i najważniejszych apostołów.
***
W waszym kraju, amerykańscy współideowcy, nasza sprawa jest jeszcze bardzo młoda, a wielu z was nie wyrobiło sobie jeszcze całkiem jasnego osądu na jej temat; pozwólcie przeto, że choć trochę opiszę wam drogę, po której idziemy.
Do czego dąży ruch esperancki? Dąży on do osiągnięcia wzajemnego zrozumienia pomiędzy wszystkimi ludźmi i ludami. Do czego potrzebujemy takiego wzajemnego zrozumienia? Jakich następstw po nim oczekujemy? Dlaczego pragniemy, by koniecznie stało ono na neutralnym fundamencie? Czemu tak zawzięcie pracujemy na jego rzecz? Jaki duch wiąże nas wszystkich ze sobą? O wszystkim tym dużo już mówiłem i nie chcę teraz powtarzać swoich słów, tym bardziej, że po pewnych przemyśleniach sami wszyscy z łatwością znajdziecie odpowiedzi. Przed wami, praktyczni Amerykanie, chcę przeanalizować inną kwestie, to znaczy: czy ze swoją pracą stoimy na drodze zupełnie pewnej, czy też powinniśmy się obawiać, że któregoś dnia całe nasze działanie okaże się daremne? Tylko pełna świadomość drogi, w którą ruszą, daje piechurom dość siły dla zwalczenia wszelkich trudności, które leżą na drodze.
Cel, dla którego pracujemy, można osiągnąć na dwa sposoby: albo dzięki pracy osób prywatnych, to jest mas ludowych, albo dzięki dekretowi rządów. Najprawdopodobniej cel nasz zostanie osiągnięty w pierwszy sposób, gdyż do takich spraw jak nasza rządy przystępują ze zgodą i pomocą zazwyczaj tylko wtedy, gdy wszystko jest już w pełni gotowe. Jaki powinien być charakter pierwszego rozwiązania, nikt nie może wątpić; przy sprawie, której cała istota i żywotność opiera się na porozumieniu, każdy doskonale rozumie, że praca mas może doprowadzić to do celu jedynie wtedy, gdy wszyscy będą pracowali jednomyślnie. Przy takie sprawie, jeśli sama w sobie okaże się ona zdolna do życia, zgoda jest najpewniejszą gwarancją niewątpliwego sukcesu – niezgoda oznacza śmierć. Doskonale rozumieją to nasi współideowcy i dlatego z oburzeniem odpychają każdego, kto chce ich zwodzić ze wspólnej drogi. Jednakże czasem w głowie tego czy innego esperantysty pojawia się następujące pytanie: co nastąpi, jeśli rozwiązanie problemu języka międzynarodowego zechce kiedyś wziąć na siebie jakaś wielka siła, wobec której wszyscy jesteśmy zbyt słabi, na przykład rządy świata? Czy powinniśmy się bać, że być może wybiorą one inne rozwiązanie, niż my, a w rezultacie nasza cała praca pójdzie na marne?
Aby znaleźć jasną odpowiedź na to pytanie, wyobraźmy sobie, że rządy świata albo inne wielkie i wpływowe siły ustanowiły autorytatywny komitet, który musi zdecydować który język powinien zostać międzynarodowym. W artykule Istota i przyszłość[1]Istota i przyszłość języka międzynarodowego, który wielu z was czytało w Fundamenta Krestomatio[2]esp. Chrestomatia Podstawowa, szczegółowo przestudiowałem tę kwestię i zupełnie jasno wykazałem to, w co w dzisiejszych czasach żaden badacz już nie wątpi, mianowicie że taki komitet, o którym mówiłem, żadnym sposobem nie wybrałby jakiegoś języka narodowego, ani języka martwego, ani jakiegoś języka posiadającego całkowicie wymyślone słownictwo, tylko musiałby koniecznie wybrać jedynie esperanto w jego dzisiejszej formie, albo esperanto nieco zmienione. Jeżeli komitet wbrew wszelkim nakazom rozsądku chciałby podjąć jakąś inną decyzję, byłaby to decyzja jedynie na papierze i w praktyce absolutnie bezwartościowa. Zobaczmy teraz jaki jest jedyny sposób, w który komitet mógłby rozwiązać ostatnią alternatywę.
Rzeczą najbardziej naturalną i prawdopodobną jest, że członkowie komitetu rozumować będą po prostu w taki sposób: „Istnieje język sztuczny, który okazał się zupełnie żywotny, świetnie działa, świetnie się trzyma już od wielu lat, stworzył wielką literaturę, wypracował swojego ducha i życie itd.; przeto zamiast przeprowadzać zupełnie bezsensownie i bezcelowo nowe, ryzykowne eksperymenty, przyjmijmy po prostu to, co już istnieje, dajmy mu autorytatywne uznanie rządów, które reprezentujemy, i wtedy cały odwieczny problem będzie natychmiast oraz całkowicie rozwiązany, a od jutra cała cywilizowana ludzkość będzie się wzajemnie rozumieć”.
Taka, powtarzam, jest najbardziej naturalna decyzja, jakiej możemy oczekiwać ze strony wybranego przez rządy komitetu. Załóżmy jednak, że komitet postanowi, iż różne zmiany w esperancie są istotnie bardzo konieczne. Co więc uczyni?
Najprzód zada sobie pytanie, czy jest dostatecznie silny, aby narzucić swoją teoretyczną wolę tym wielu tysiącom ludzi, którzy do tej pory jako jedyni działali dla sprawy. Esperantyści pracowali przez szereg długich lat, pracowali ciężko, wiele poświęcili i z ogromnym trudem osiągnęli w końcu to, co przez wiele tysiącleci zdawało się być nieosiągalnym i co, raz utracone, nigdy nie zostanie odzyskane, gdyż świat straci wszelkie zaufanie do idei języka międzynarodowego. Dlatego też każdy roztropny komitet powiedziałby sobie: musimy być bardzo ostrożni, abyśmy, zamiast przyspieszyć sprawę, nie zaprzepaścili jej na zawsze. Gdyby komitet wiedział, że wybrał go na przykład tylko jakiś malutki i marginalny kraj, że wybór był jedynie zupełnie bezwartościową formalnością, że wybierający wcale się nie interesują sprawą i nie mają najmniejszego nawet zamiaru, by ją wspierać, ani sił, by to zrobić, wówczas rozsądni członkowie komitetu po prostu wyraziliby swoje opinie i życzenia odnośnie do rozmaitych zmian, koniecznych do wprowadzenia w esperancie i pozostawiliby przyjęcie czy nieprzyjęcie do decyzji samych esperantystów, ale nigdy nie rozpoczęliby konkurowania z ruchem esperanckim, bo zrozumieliby, że moralnie byłby to jedynie grzech przeciw idei języka międzynarodowego, który wcześniej czy później doprowadziłby w praktyce tylko do fiaska.
Załóżmy teraz, że dla podjęcia decyzji w kwestii języka międzynarodowego został założony komitet, który ma siłę nie fikcyjną, ale rzeczywistą i wielką. Już wcześniej wykazałem, że jeśliby taki komitet zapragnie, aby jego decyzja nie pozostała praktycznie całkowicie bezwartościową, będzie mógł przyjąć wyłącznie albo esperanto, albo coś bardzo podobnego do esperanta. Mówiłem już, że najprawdopodobniej przyjmie on po prostu esperanto w jego obecnej formie. Ale przypuśćmy, że nie będzie chciał tego uczynić; jak więc postąpi? Ponieważ dokładnie zrozumie, że dla stworzenia żywotnego języka nie wystarczy być wykształconym człowiekiem, który powie do siebie: „stworzę”; że nie da się tego zrobić na zamówienie w ciągu kilku tygodni; że wymaga to bardzo długiej, gorliwej, oddanej, pełnej miłości pracy, wypróbowywania, refleksji itd. A ponieważ będzie wiedzieć, że istnieje już język, nad którym ogrom ludzi długo pracował, który ma wieloletnią historię i całe życie, że język ten dobrze działa, że jedynie nieliczne punkty są w nim sporne: przeto zupełne jasne jest to, że jeśli komitet będzie swoje zadanie traktował poważnie, nie zaryzykuje wzięcia na siebie zadania tworzenia zgoła nowego języka, ani nie przyjmie innego projektu językowego, którego życie dostatecznie jeszcze nie wypróbowało, ani nie zacznie całkiem niepotrzebnej, zatem i nierozważnej batalii przeciw tym, którzy dotychczas w dla tej sprawy pracowali, natomiast przyjmie esperanto i dokona w nim tych zmian, które uzna za niezbędne.
Komu komitet powierzyłby wprowadzanie zmian? W okresie przygotowawczym, kiedy konieczne byłoby zasadnicze zbadanie kwestii jaki język należy wybrać, komitet mógłby zlecić tę pracę komukolwiek, bacząc jeno, by wybrani zostali ludzie rozsądni i bezstronni oraz świadomi pełni odpowiedzialności, jaką na siebie biorą. Ale gdyby język został już wybrany i postanowiono by wprowadzić do niego zmiany, kogo można by się radzić w zakresie tej pracy? Najskromniejsza roztropność i najprostsze rozumienie metod naukowych podpowiada, że odnośnie do tej pracy trzeba by się skonsultować nie z osobami, które znają język z zewnątrz, ale przede wszystkim z tymi, które znają język od środka, które najwięcej pracowały na jego rzecz, najbardziej go w praktyce używały i przez to mają w nim największe doświadczenie oraz najlepiej znają jego rzeczywiste braki. Każdy doskonale rozumie, że wprowadzanie zmian do jakiegoś języka, gdy kieruje się jedynie powierzchownymi pozorami, nie poradziwszy się osób, które ten język znają najlepiej, byłoby taką dziecinadą, której na pewno nie chciałby wyczyniać żaden komitet, jeśli traktowałby swoje zadanie poważnie bez wpływu sugestii osób, mających jakiś ukryty cel.
A jeżeli członkowie komitetu postanowią wprowadzić do esperanta zmiany, co zdołają zmienić? Jeśli na przykład zechcą rzec: „to słowo wzięto z języka, w którym mówi sto milionów, więc wyrzućmy je i weźmy słowo z języka, w którym mówi sto dwadzieścia milionów”, albo jeśli powiedzą: „nie podoba nam się w praktyce całkiem dobre słowo „estas”[3]esp. jest, wolimy „esas”… itd., byłaby to zwykła dziecinada, na którą poważni ludzie z pewnością by sobie nie pozwolili, gdyż zrozumieliby, że zmienianie ogromnej masy słów w języku żyjącym od wielu lat przez prosty kaprys, przez jakiś czysto teoretyczny i w praktyce zupełnie bezwartościowy motyw, byłoby bzdurą. Pamiętając, że oczekuje się od nich nie jakiejś teoretycznej, filozoficznej zabawy, ale pracy praktycznej, zmieniliby oczywiście tylko te słowa czy formy, które okazały się złe same z siebie, złe absolutnie, poważnie uciążliwe dla użytkowników języka. Ale jeśli przejrzycie wszelką krytykę, której dokonano przeciwko esperantu w ciągu dwudziestu trzech lat – a esperanto przecież krytykowało już wiele tysięcy ludzi, i z pewnością żaden, najmniejszy nawet z jego defektów by się nie ukrył – zobaczycie, że ogromna większość tej krytyki to po prostu osobiste kaprysy. Liczba owych propozycji zmian, które rzeczywiście przyniosłyby jakąś praktyczną wartość, jest tak niewielka, że wszystkie razem zajęłyby nie więcej niż jedną małą kartkę, której wszyscy by się mogli wyuczyć w pół godziny; jednakże nawet wśród tych nielicznych przypuszczalnych zmian najistotniejsza jest jedynie zmiana pozorna, a w rzeczywistości po dojrzałym namyśle zmiany okazałyby się może zepsuciem. Tak na przykład usunięcie znaków diakrytycznych nad literami i biernika, co proponowałem przed szesnastu laty dla uwolnienia się od utrapieńców i ułatwienia propagandy, a czego żądała większość reformatorów – taka zmiana w obecnym czasie, a tym bardziej na widoku planowanego i w końcu mającego siłę komitetu – musi się jawić jako kompletnie nieakceptowalna, gdyż przyniosłaby okaleczenie wewnętrznej wartości języka po to, by przypodobać się jego zewnętrznym obserwatorom, usunięcie z języka potrzebnych, ważnych dźwięków i swobodnego szyku oraz jasności po to, by… drukarze nie musieli wydawać kilku spesmilo[4]waluta esperancka, a początkujący nie doświadczali kilku trudności.
Gdy weźmiecie jakiś esperancki artykuł prezentowany przez naszych przeciwników w celu dyskredytacji esperanta, prawie zawsze spotkacie się tylko z jedną sprawą: ogromnym nagromadzeniem końcówki liczby mnogiej „j”; to nieszczęsne „j”, którego jednak nikt nie śmie krytykować w pięknym języku greckim, stanowi kwintesencję wszelkich okropieństw, które nasi przeciwnicy pokazują w esperancie!
Jednym słowem wszyscy możecie się łatwo przekonać, że jeśli kiedyś stworzony przez rządy komitet postanowi wprowadzić do esperanta zmiany i jeśli ów komitet poważnie podejdzie do swojej pracy, będzie on mógł zmienić w esperancie jedynie bardzo, bardzo niewiele; esperanto po komitecie pozostanie zupełnie tym samym językiem, co esperanto przed komitetem, może tylko kilka dzisiejszych form stanie się archaizmami i ustąpi miejsca formom dogodniejszym, w żaden sposób nie przerywając ciągłości języka i nie burząc wartości tego, co dotychczas osiągnęliśmy. To nie jest nasze pobożne życzenie, to zapewnia nam prosta logika i rozwaga, przeciw której na pewno żaden poważny komitet nie zechce grzeszyć, jeśli będzie chciał, by jego prace nie pozostały bez jakiegoś użytecznego rezultatu.
Teraz podsumuję wszystko, co powiedziałem. Logiczne zbadanie sprawy wskazuje nam, że:
- Język międzynarodowy nie może być inny, niż esperanto.
- Ewolucja języka najprawdopodobniej będzie postępować wyłącznie tą samą naturalną drogą, którą szły wszystkie inne języki, to jest nieprzerwaną drogą neologizmów i archaizmów.
- Jeżeli kiedyś wystąpi konieczność poczynienia w esperancie jakiejś zmiany, zrobić to mogą tylko sami esperantyści przy wspólnej zgodzie, albo jakaś potężna siła, ale wyłącznie w pełnym porozumieniu z całym gronem esperantystów.
- Jeżeli kiedyś sami esperantyści albo jakaś potężna zewnętrzna siła zdecydują o wprowadzeniu do esperanta jakichś zmian, mogą to być tylko nadzwyczajnie małe zmiany, które nigdy nie przerwą ciągłości tego, co mieliśmy dotychczas, i nigdy nie pozbawią wartości tego, co do tej pory robiliśmy, robimy lub dalej będziemy robić.
Jest to jedyny możliwy, naturalny bieg spraw. Każdy, kto zechce się temu naturalnemu biegowi przeciwstawić, tylko niepotrzebnie straci siły. Esperanckie korzenie drzewa języka międzynarodowego już tak głęboko wniknęły w grunt życia, że już nie może każdy chętny zmieniać korzeni czy przesuwać drzewa wedle swojego uznania.
Drodzy kongresowicze! Wszystko, co powiedziałem, nie jest jakąś autorską zarozumiałością, bo w pełni zgadzam się i otwarcie przyznaję, iż w kwestii zmieniania czegoś w naturalnym biegu sprawy języka międzynarodowego jestem równie bezsilny, jak jakakolwiek inna osoba. Zażarcie bronię naszej obecnej drogi tylko dlatego, że niezaprzeczalne prawa logiki mówią mi, iż jest to jedyna droga, która z całą pewnością doprowadzi nas do naszego celu. Ktokolwiek chciałby zmienić naturalny bieg sprawy języka międzynarodowego – wszystko jedno, czy jest wrogiem esperanta albo jego najgorętszym przyjacielem, czy jest osobą nieznaną albo znakomitością, czy działa z pomocą słów albo pieniędzy i podstępu, czy jest najbardziej fanatycznym konserwatystą albo najbardziej lekkomyślnym eksperymentatorem nowinek, czy jest najczystszym idealistą albo największym chciwym egoistą, czy hałasuje i przeklina albo skrycie pracuje w podziemiu – nigdy nie osiągnie sukcesu; będzie mógł jedynie wywołać tymczasową schizmę i zdobyć żałosną sławę szkodnika oraz podkopywacza, ale nigdy nie uda mu się zmusić wszystkich przyjaciół idei języka międzynarodowego, aby przez jakieś błahe drobnostki porzucili to, co posiadają, co okazało się w pełni żywotne, w co włożono już taki ogrom prac i życia, i co w naturalny sposób musi krok po kroku stale wchłaniać nowe soki. Muszą o tym dobrze pamiętać wszyscy, którzy pracują w dziedzinie języka międzynarodowego, a jeśli o tym nie będą pamiętać, to samo życie udzieli im koniecznych nauk.
Przeto możemy pracować w spokoju; nie musimy się martwić, jeśli nasza praca jest czasem bardzo trudna i niewdzięczna; po swojej stronie mamy nie tylko ogień własnych uczuć, po naszej stronie są również niezaprzeczalne prawa logiki i rozsądku. Cierpliwie siejmy i siejmy, aby nasze wnuki zebrały kiedyś błogosławiony plon.
Szóstemu Kongresowi Esperanckiemu, który niewątpliwie rzuci wiele nasion w ziemię amerykańską, wyrażam moje serdeczne pozdrowienie.
Źródło oryginału: L. L. Zamenhof, Johannes Dietterle: Originala Verkaro. Antaŭparoloj — gazetartikoloj — traktaĵoj — paroladoj — leteroj — poemoj. Kolektitaj kaj ordigitaj de d-ro Joh. Dietterle. Ferdinant Hirt & Sohn en Leipzig. Esperanto-Fako 1929.
Przekład z esperanta: Przemysław Wierzbowski