Zwany również „Listem o pochodzeniu esperanta”. Został napisany przez Zamenhofa w języku rosyjskim i wysłany w latach 90. XIX w. do Nikołaja Afrikanowicza Borowki, esperantysty z Odessy. Oryginał listu nie zachował się; znany jest jedynie jego esperancki przekład. Tłumaczenie Władimira Gerneta po raz pierwszy ukazało się w 1896 r. na łamach „Lingvo Internacia”. Poniżej przekład z esperanta.
Pyta mnie Pan, jak pojawił się u mnie pomysł stworzenia języka międzynarodowego oraz jaka była historia języka esperanto on chwili jego narodzin aż do tego dnia? Cała publiczna historia języka, tj. począwszy od dnia, w którym otwarcie wystąpiłem z nim, jest Panu mniej więcej znana; poza tym ten okres języka jest dziś, z wielu powodów, jeszcze niewygodnie poruszać; dlatego opowiem Panu w ogólnym zarysie jedynie historię narodzin języka.
Będzie mi trudno opowiedzieć Panu wszystko to w szczegółach, ponieważ wiele sam już zapomniałem; idea, dla urzeczywistnienia której poświęciłem całe swoje życie, pojawiła się u mnie — śmiesznie to mówić — w najwcześniejszym dzieciństwie, i od tamtej pory nigdy mnie nie opuszczała; żyłem z nią i wręcz nie potrafię wyobrazić siebie bez niej. Owa okoliczność po części wyjaśni Panu, dlaczego z taką zawziętością pracowałem nad nią i czemu, mimo wszelkich trudności i goryczy, nie opuszczałem tej idei, jak uczyniło wielu innych, pracujących na tymże polu.
Urodziłem się w Białymstoku, w guberni grodzieńskiej. To miejsce moich narodzin i moich lat dziecięcych nadało kierunek wszystkim moim przyszłym usiłowaniom. W Białymstoku ludność składa się z czterech różnych elementów: Rosjan, Polaków, Niemców i Żydów; wszystkie z tych elementów mówią w innym języku i nieprzyjaźnie odnoszą się do pozostałych. W takim mieście bardziej niż gdziekolwiek wrażliwa natura odczuwa ciężkie nieszczęście wielojęzyczności i przekonuje się na każdym kroku, iż rozmaitość języków jest jedyną, albo przynajmniej główną przyczyną, która rozrywa rodzinę ludzką i dzieli ją na wrogie części. Wychowywano mnie na idealistę; nauczono, że wszyscy ludzie są braćmi, a tymczasem na ulicy i podwórku wszystko na każdym kroku kazało mi czuć, iż ludzie nie istnieją: istnieją jedynie Rosjanie, Polacy, Niemcy, Żydzi itd. To stale dręczyło moją dziecięcą duszę, chociaż wielu zapewne uśmiechnie się na ów „ból świata” u dziecka. Jako że wydawało mi się wówczas, iż „dorośli” posiadają jakąś wszechwładną siłę, powtarzałem sobie, że kiedy będę dorosły, koniecznie zlikwiduję to zło.
Stopniowo przekonywałem się, oczywiście, że nie wszystko robi się tak łatwo, jak przedstawia się to dziecku; jedną po drugiej odrzucałem rozmaite dziecięce utopie, a tylko marzenia o jednym języku ludzkim nigdy nie mogłem porzucić. W jakiś sposób niejasno ciągnęło mnie do niego, choć, oczywiście, bez zdefiniowanego planu. Nie pamiętam kiedy, ale w każdym razie dość wcześnie, ukształtowała się we mnie świadomość, że jednym językiem może być tylko jakiś neutralny, nienależący do żadnego ze współcześnie żyjących narodów. Kiedy z białostockiej szkoły realnej (wówczas było to jeszcze gimnazjum) przeszedłem do warszawskiego drugiego gimnazjum klasycznego, przez pewien czas byłem zwodzony przez języki antyczne i marzyłem o tym, że kiedyś będę jeździł po całym świecie i płomiennymi przemowami nakłaniał ludzi do wskrzeszenia jednego z tych języków poprzez wspólne korzystanie z niego. Później, nie pamiętam już jak doszedłem do stanowczego przekonania, iż jest to niemożliwe, i zacząłem mętnie rozmarzać o nowym, sztucznym języku. Często w owym czasie zaczynałem jakieś próby, wymyślałem misterne, przebogate deklinacje i koniugacje itd. Jednakże język ludzki ze swoją, jak mi się wydawało, nieskończoną masą form gramatycznych, ze swoimi setkami tysięcy słów, którymi straszyły mnie grube słowniki, sprawiał wrażenie tak pokrętnej i kolosalnej maszyny, że nieraz mówiłem sobie: „precz z marzeniami! ta praca wykracza ponad ludzkie siły”, — a jednak zawsze wracałem do mojego marzenia.
Języków niemieckiego i francuskiego uczyłem się w dzieciństwie, kiedy to nie można jeszcze czynić porównań i wyprowadzać wniosków; ale gdy, będąc w 5. klasie gimnazjum, zacząłem uczyć się języka angielskiego, prostota gramatyki angielskiej rzuciła mi się w oczy, szczególnie dzięki ostremu przejściu do niej od gramatyk łacińskiej i greckiej. Zauważyłem wówczas, iż bogactwo form gramatycznych jest jeno ślepym, historycznym wypadkiem, i nie jest dla języka niezbędnym. Pod takim wpływem zacząłem wyszukiwać w języku i wyrzucać zbędne formy, i zauważyłem, że gramatyka coraz bardziej topnieje w moich rękach, a wkrótce doszedłem do gramatyki najmniejszej, która zajmowała, bez szkody dla języka, nie więcej niż kilka stron. Wtedy zacząłem poważniej oddawać się mojemu marzeniu. Ale olbrzymie słowniki wciąż jeszcze nie zostawiały mnie w spokoju.
Pewnego razu, gdy byłem w 6. czy 7. klasie gimnazjum, przypadkiem zwróciłem uwagę na napis „Szwejcarskaja”[1]ros. portiernia, który już wielokrotnie widziałem, a następnie na szyld „Konditorskaja”[2]ros. cukiernia. To „skaja” zaciekawiło mnie i pokazało, że przyrostki dają możność z jednego słowa zrobić inne słowa, których nie trzeba się oddzielnie nauczyć. Owa myśl pochłonęła mnie całkowicie, i nagle poczułem ziemię pod stopami. Na straszliwe, olbrzymie słowniki padł promień światła, i zaczęły one szybko kurczyć się przed moimi oczami.
„Problem rozwiązany!” — powiedziałem wtedy. Chwyciłem pomysł przyrostków i zacząłem mocno pracować w tym kierunku. Rozumiałem jak wielkie znaczenie może mieć dla języka świadomie tworzonego pełne wykorzystanie tej siły, która w językach naturalnych dawała efekt jedynie częściowo, ślepo, nieregularnie i nie w pełni. Zacząłem porównywać słowa, szukać w nich stałych, określonych zależności i codziennie wyrzucałem ze słownika nową, olbrzymią serię słów, zastępując ten ogrom jednym przyrostkiem, który oznacza pewną zależność. Zauważyłem wówczas, iż ogromna masa słów czysto rdzennych (np. „patrino”, „mallarĝa”, „tranĉilo”[3]esp. „matka”, „wąski”, „nóż” może być łatwo przekształcona w słowa złożone i zniknąć ze słownika. Mechanika języka leżała przede mną jak na dłoni, i zacząłem wtedy już pracować regularnie, z miłością i nadzieją. Wkrótce po tym miałem już napisaną całą gramatykę i mały słownik.
Nadeszła właściwa pora, aby powiedzieć kilka słów o materiale do słownika. Dużo wcześniej, kiedy szukałem i wyrzucałem wszystko co niepotrzebne z gramatyki, pragnąłem zastosować zasady ekonomii także dla słów i, przekonany, że jest zupełnie obojętne jaką formę przybierze to czy inne słowo, jeśli się tylko zgodzimy, iż wyraża ono daną ideę, po prostu wymyślałem słowa, starając się, aby były możliwie najkrótsze i nie zawierały niepotrzebnej ilości liter. Mówiłem sobie, że zamiast jakiegoś 11-literowego „interparoli”[4]esp. „rozmawiać” równie dobrze możemy tę samą ideę wyrazić jakimś np. 2-literowym „pa”. Przeto wypisywałem po prostu matematyczną serię najkrótszych, ale wciąż łatwo wymawialnych połączeń liter i każdemu z nich nadawałem znaczenie określonego słowa (np. a, ab, ac, ad, … ba, ca, da, … e, eb, ec, … be, ce, … aba, aca, … itd.). Pomysł ten jednak zaraz porzuciłem, ponieważ próby ze mną samym pokazały mi, że takie wymyślone słowa są bardzo trudne do nauczenia i jeszcze trudniejsze do zapamiętania. Już wtedy przekonałem się, że materiał do słownika musi być romańsko-germański, zmieniony tylko tyle, ile wymaga tego regularność i inne ważne przesłanki języka. Stojąc już na tym gruncie wkrótce zauważyłem, iż dzisiejsze języki posiadają ogromny zasób już gotowych słów międzynarodowych, znanych wszystkim ludom, i stanowią skarb dla przyszłego języka międzynarodowego — i oczywiście ten skarb wykorzystałem.
W roku 1878 język był już mniej więcej gotowy, chociaż pomiędzy ówczesnym „lingwe uniwersala” a dzisiejszym esperantem była jeszcze duża różnica. Poinformowałem o nim moich kolegów (byłem wtedy w 8. klasie gimnazjum). Większość z nich była uwiedziona ideą oraz uderzającą ich niezwykłą prostotą języka, i zaczęła się go uczyć. 5 grudnia 1878 r. wszyscy razem uroczyście obchodziliśmy wyświęcenie języka. Podczas tego święta odbyły się przemowy w nowym języku, i z entuzjazmem śpiewaliśmy hymn, którego pierwsze słowa były następujące:
„Malamikete de las nacjes
Kadó, kadó, jam temp’ está!
La tot’ homoze in familje
Konunigare so debá.“
(W dzisiejszym esperancie oznacza to: „Nienawiści pomiędzy narodami upadnij, upadnij, już czas! Cała ludzkość w rodzinę zjednoczyć się musi”[5]w oryginale esp. „Malamikeco de la nacioj falu, falu, jam tempo estas! La tuta homaro en familion unuiĝi devas”).
Na stole, poza gramatyką i słownikiem, leżało kilka tłumaczeń w nowym języku.
Tak zakończył się pierwszy okres języka. Byłem wtedy wciąż zbyt młody, aby publicznie wystąpić z moją pracą, i postanowiłem poczekać jeszcze 5-6 lat, a przez ten czas starannie wypróbowywać język i w pełnie dopracować go w praktyce. Pół roku po święcie 5 grudnia zakończyliśmy kursy gimnazjalne i rozeszliśmy się. Przyszli apostołowie języka usiłowali nieco opowiadać o „nowym języku” i, natrafiwszy na kpiny dorosłych, wnet zaczęli wyrzekać się języka, a ja pozostałem zupełnie sam. Przeczuwając jedynie drwiny i represje, postanowiłem ukryć moją pracę przed wszystkimi. Przez 5½ roku mego pobytu na uniwersytecie nigdy z nikim nie rozmawiałem o mojej sprawie. Czas ten był dla mnie bardzo trudny. Skrytość dręczyła mnie; zmuszony starannie ukrywać moje myśli i plany prawie nigdzie nie bywałem, w niczym nie uczestniczyłem, a najpiękniejszy czas w życiu — lata studenckie — minęły mi najsmutniej. Starałem się niekiedy zabawić się w towarzystwie, jednakże czułem się jak obcy, wzdychałem i odchodziłem, i od czasu do czasu uspokajałem serce jakimś wierszem w języku, który opracowywałem. Jeden z tych wierszy („Mia penso”[6]„Moja myśl”) zamieściłem później w pierwszej wydanej przeze mnie broszurze; ale czytelnikom, którzy nie wiedzieli w jakich okolicznościach wiersz ten został napisany, wydał się on, co oczywiste, dziwnym i niezrozumiałym.
Przez sześć lat pracowałem udoskonalając i wypróbowując język — a pracy miałem dość, choć w roku 1878 zdawało mi się, że język jest już całkowicie gotowy. Dużo tłumaczyłem na swój język, pisałem w nim oryginalne dzieła, zaś rozliczne próby pokazały mi, że to, co wyglądało na całkowicie gotowe w teorii, nie jest jeszcze gotowe w praktyce. Wiele [elementów] musiałem obrobić, zamienić, poprawić i radykalnie przeobrazić. Słowa i formy, zasady i wymagania wypychały i kłóciły się jedne z drugimi, podczas gdy w teorii, oddzielnie i w małych próbach wydały mi się one całkiem dobre. Takie obiekty, jak np. uniwersalny przyimek „je”, elastyczny czasownik „meti”[7]esp. „kłaść”, „stawiać”, neutralna, lecz określona końcówka „aŭ”[8]esp. „lub”, „albo” itd. prawdopodobnie nigdy nie wpadłyby mi do głowy w teorii. Kilka form, które wyglądały jak skarb, teraz, w praktyce, okazały się być niepotrzebnym balastem; tak musiałem usunąć kilka niepotrzebnych przyrostków. W roku 1878 wydawało mi się, że językowi wystarczy mieć gramatykę i słownik; ociężałość i niezgrabność języka przypisywałem temu, że nie dość dobrze jeszcze nim władam; przeto praktyka coraz bardziej przekonywała mnie, że język wymaga jeszcze tego nieuchwytnego „czegoś”, spajającego elementu, dającego językowi życie oraz określonego, w pełni ukształtowanego „ducha”. (Nieznajomość ducha języka jest przyczyną, dla której niektórzy esperantyści, którzy bardzo mało czytali w języku esperanto, piszą bezbłędnie, lecz w ciężkim, nieprzyjemnym stylu, — tymczasem esperantyści bardziej doświadczeni piszą w stylu dobrym i całkowicie jednakim, do jakiegokolwiek narodu by oni należeli. Duch języka niewątpliwie z czasem ulegnie, choć stopniowo i niezauważalnie, znacznym zmianom; lecz jeśli pierwsi esperantyści, ludzie rozmaitych narodowości, nie znaleźliby w języku w pełni określonego, fundamentalnego ducha, każdy począłby ciągnąć w swoją stronę i język pozostałby wiecznie, a przynajmniej na bardzo długi czas, niezgrabnym i pozbawionym życia zbiorem słów.) — Zacząłem naonczas unikać dosłownych tłumaczeń z tego czy innego języka i starałem się bezpośrednio myśleć w języku neutralnym. Potem zauważyłem, że język w moich rękach przestaje już być pozbawionym fundamentu cieniem tego czy innego języka, z którym mam do czynienia w tej czy innej minucie, a nabywa swojego własnego ducha, swoje własne życie, własną i jasno wyrażoną fizjonomię, niezależną już od jakichś wpływów. Mowa płynęła już sama, giętko, zgrabnie i zgoła swobodnie, jak żyjący język ojczysty.
Jedna jeszcze okoliczność skłaniała mnie przez długi czas do odraczania publicznego wystąpienia z moim językiem; długo nierozwiązanym pozostawał jeden problem, który dla języka neutralnego ma znaczenie ogromne. Wiedziałem, że każdy mi powie: „twój język będzie dla mnie przydatny tylko wtedy, kiedy zaakceptuje go cały świat; dlatego nie mogę go przyjąć dopóty, dopóki świat cały go nie przyjmie”. Jako że „świat” nie jest możliwy bez uprzednich odrębnych „jednostek”, język neutralny nie mógł mieć przyszłości do czasu, kiedy uda mu się przynieść korzyść każdej pojedynczej osobie bez względu na to, czy został już język zaakceptowany przez świat, czy też nie. Długo rozmyślałem nad tym problemem. Wreszcie tak zwane tajne alfabety, które nie wymagają, by je świat wprzódy zaakceptował, i które dają całkowicie niezaangażowanemu adresatowi możliwość zrozumienia wszystkiego, co napiszesz, jeśli tylko dostarczysz adresatowi klucz, — doprowadziły mnie do pomysłu zorganizowania języka w stroju takiego „klucza”, który, zawierając w sobie nie tylko pełny słownik, ale i kompletną gramatykę w postaci odrębnych, całkiem samodzielnych i ułożonych według alfabetu elementów, dałby niezaangażowanemu adresatowi jakiejkolwiek narodowości możliwość natychmiastowego zrozumienia twojego listu.
Skończyłem uniwersytet i rozpocząłem swoją praktykę medyczną. Teraz zacząłem już myśleć o publicznym wystąpieniu ze swoją pracą. Przygotowałem rękopis mojej pierwszej broszury („Dr Esperanto. Język międzynarodowy. Przedmowa i podręcznik kompletny”) i zacząłem szukać wydawcy. Ale tutaj po raz pierwszy napotkałem na gorzką życiową praktykę, kwestię finansową, z którą później jeszcze długo musiałem i muszę mocno walczyć. Przez dwa lata na próżno szukałem wydawcy. Kiedy znalazłem jednego, ten w pół roku przygotował moją broszurę do wydania i w końcu — odmówił. Wreszcie, po długich staraniach, udało mi się samemu wydać moją broszurę w lipcu roku 1887. Byłem przed tym bardzo poruszony; czułem, że stoję przed Rubikonem, i od dnia, w którym wyjdzie moja broszura, nie będę już miał możliwości wycofania się; wiedziałem, jaki los czeka lekarza, który zależy od publiczności, jeżeli ta publiczność zobaczy w nim marzyciela, człowieka, który zajmuje się „pobocznymi sprawami”; czułem, że na jedną kartę stawiam cały przyszły spokój i byt mój oraz mojej rodziny; jednak nie mogłem porzucić idei, która weszła w moje ciało i krew i… przekroczyłem Rubikon.
Źródło oryginału: L. L. Zamenhof, Johannes Dietterle: Originala Verkaro. Antaŭparoloj — gazetartikoloj — traktaĵoj — paroladoj — leteroj — poemoj. Kolektitaj kaj ordigitaj de d-ro Joh. Dietterle. Ferdinant Hirt & Sohn en Leipzig. Esperanto-Fako 1929, s. 417–422.
Przekład z esperanta: Przemysław Wierzbowski